Rano spokojnie w dobrych nastrojach i towarzyszącym nam przepięknym krajobrazem, kierujemy się do granicy. Co jakiś czas miejscowi zapraszają, oczywiście na kileicha cza-czy i szklaneczkę herbaty. Niestety podobnie jak w polskiej tradycji jeden kielich na jedną nogę więc drugi trzeba wypić, żeby nie utykać, no i jeszcze dwa kolejne, na dwa koła co by rower bez awarii dojechał, rzecz jasna do kolejnego kielicha...
Po południu przychodzi burza trwająca trzy godziny. Przez ten czas zastanawiamy się nad miejscem noclegowym ponieważ, płaskowyż jest zbyt odsłonięty aby postawić namiot gdziekolwiek jak to zazwyczaj czyniłem. Wykorzystując okienko pogodowe szybko robimy dziesięć kilometrów i tak jak zwykle bywa to na filmach, kiedy bohater w ostatniej chwili przecina odpowiedni kabelek, my natomiast, w ostatniej chwili chronimy się w namiocie.
Na drugi dzień jedziemy w stronę Ninotsmindy. Po drodze mijamy male wioski, gdzie ludzie przygotowują opał na zimę z krowiego nawozu. Podobnie jak wczoraj, miejscowi zapraszają do siebie, tym razem ku mojemu zaskoczeniu jedna z pań nadzorująca czyszczenie dywanu, zaproponowała kawę i jedną z trzech córek do zabrania ze sobą. Jednak na rowerze zabrakło miejsca wolnego i musiałem pocieszyć się kawą. Swoją drogą bardzo pyszną, czyżby przez żołądek do serca?. Nie tym razem.
Nic na to nie wskazywało chociaż, przed wieczorem przekroczyliśmy granicę. Miejsce na namiot znaleźliśmy przy starym kołochozie położonym nie opodal głównej drogi, po której w nocy mało kto na nasze szczęście jeździł. Z rana, słońce daje o sobie znać. horyzont zaś rozciąga się ku nieskończoności, krajobraz bez drzew, jest jeszcze zielono, ale parę dni później zrobi się step, góry zmienią zabarwienie i w południe będziemy robić przerwy.
Z samego rana ruszyliśmy po płaskowyżu w stronę Erywania, następnie zamiast do stolicy, skręciliśmy do Eczmiadzyn, by w jednej z tamtejszych kafejek złożyć wniosek o LOI do uzbeckiej wizy. Po południu wyjeżdżamy do Lusarat, gdzie znajduje się Khori Virap, obok którego rozbijemy namiot.
Następne dni będą okraszone upałami, które rychło skończą się w Vayak, Potem główną role przejął wiatr oczywiście wiejący w gębę i tak jeszcze przez 200 kilometrów, głównie jadąc pod górę dojechaliśmy do granicy z Iranem, gdzie osiemnastego czerwca wkroczyliśmy do zdecydowanie innego świata, z którym dotychczas nie miałem nigdy do czynienia.
Przed nami w odległości klikunastu metrów, zatrzymał się samochód. Wyszła cała rodzina, zatrzymała nas. Mężczyźni wyciągnęli swoje prawice, kobiety lekko się skłoniły i w ruch poszły filiżanki z herbatą. Od wczoraj trwał Ramadan, więc piliśmy tylko my i jak zwykle w takiej sytuacji, rozmawialiśmy o naszej podróży. W pewnym momencie zatrzymał się kolejny samochód i wysiadający z niego mężczyzna, wyglądem przypominającego zwykłego cywila, zażądał od nas paszportów. Widząc go zacząłem się śmiać, rodzina widząc mnie, okropnie spoważniała i oznajmiła z malującym się strachem na oczach, że ten Pan nieróżniący się od zwykłego przechodnia to tajna policja, z której nie powinno się śmiać, a tym bardziej żartować. Od razu zapytałem o legitymację i przed moimi oczami zmaterializował się dokument z danymi w języku farsi i groźny symbol, który pieczołowicie pokazywał tata od herbaty. Trochę spoważniałem, albo tak wtedy mi się wydawało bo 007 dalej był nie zadowolony, dzwoniąc do swojego oficera, z którym później musiałem rozmawiać. Kiedy było już po wszystkim dojechaliśmy do miasta i w jednej z tamtejszych restauracji ponownie sprawdził nas inny 007 albo 008, któż to wie i już ponownie po kolejnym teatrzyku wyjechaliśmy z miasta, kierując się do Tabrizu.
To był nocleg, na początku burza, która trwała może godzinę, potem na koniec dnia ukazało się słońce oświetlające cumulusy - coś niesamowitego. Na poniższym zdjęciu widać ciężkie chmury wraz z czerwoną poświatą. Była jeszcze tęcza ale już nie tak spektakularna.
Nazajutrz próbowałem pojeździć na koniu, nic z tego, koń nie słuchał chociaż, mówiłem wio i inne wyrazy, które kiedyś usłyszałem będąc jeszcze dzieckiem. Jak stał, tak stał nawet kiedy szarpałem za lejce. Coś kiepski ze mnie dżokej - pomyślałem i po krótszej chwili wróciłem na rower. Tu przynajmniej nie muszę wołać wio i szarpać za lejce.
Potem była droga, o taka...
to już wyżyna w Armenii, wyżyna położona na około 2000 m.n.p.m
i magiczny bus, tym razem w Armenii...
oczywiście nie mogło zabraknąć symbolu Armenii czyli góry Ararat, góry, która występuje na prawie wszystkich produktach oraz nazwach, co ciekawe szczyt położony jest w Turcji
i Khori Virap - czyli głębokie lochy o zachodzie słońca. Trochę się rozczarowałem tym klasztorem, dlatego takie zdjęcie
oczywiście swojski klimat, który tak bardzo lubię. Sam mieszkam w małej miejscowości więc pewnie dlatego mam sentyment do takich miejsc. Jednak w mojej miejscowości nie było takich trzepaków nad drogą...a szkoda. ;)
Chwilę później zatrzymał nas ten Pan, poczęstował herbatą i zaprosił do gry w typ tryka. W całym swoim życiu grałem dwa razy, pierwszy raz w Turcji czyli kilka miesięcy temu i drugi raz właśnie z tym Panem, po trzech turach prowadziłem trzy - zero i Pan już nie chciał ze mną grać.
więc skierowaliśmy się w stronę gór, zostawiając za sobą Ararat
i mając przed sobą góry czyli podjazdy, mnóstwo pojazdów, zrobiłem sobie przerwę
maczki też były, o dziwo nie ma zakazu ;)
to był już zjazd, świetny zjazd
lubię te znaki
i takie podjazdy jak ten do Tatev - zwłaszcza preferuje drogi bez asfaltu
to już klasztor w Tatev- swoją drogą bardzo ładny
ta też była niezła - w stronę Kapan
jak również ten widok niczego sobie. Oczywiście pogoda znakomita, dotychczas na palcach jednej ręki mogę policzyć ilość deszczowych dni...
dzieciaki jak zwykle fajne aż do momentu jak nie krzyczą money...
tutaj siedzimy z gościem, który od 12 lat prowadzi handel z Polakami.
i kolejny widok z podjazdu na przełęcz Meghri (2535 m.n.p,m)
okazało się, że zjazd był do samej granicy z Iranem...i wczesnym rankiem przekroczyliśmy granice bez żadnego problemu.