środa, 11 września 2013

Słońce, cola, burek - czyli wakacje na Bałkanach.


Nie, nie jestem typem, który jedzie tylko po to aby robić jak największe dystanse. Ja po prostu nie lubię jechać po płaskim...



Pomysł pojawił  się dużo wcześniej, nawet o dziwo był plan i to nie jeden...
Plan był banalnie prosty: zwiedzić wybrane kraje, posiedzieć z tubylcami, pochłaniać widoki, złoić jak najwięcej podjazdów, zjeść burka i napić się piwa Jeleń.

Przez pierwsze dni niewiele się działo toteż robiłem jak największe dystanse. Czasami przytrafiło mi się coś nadzwyczajnego jak na przykład nocleg u Węgra, który uwielbia Polskę lub opowieść sprzedawcy z warzywniaka, opowieść o mafiosie podróżującym na rowerze. Bohater z opowieści podróżował po Skandynawii później pojechał do Hiszpanii, żeby dostać się do Afryki, a następnie wrócił do domu czyli do Palermo, gdzie go zastrzelili. Historia jak każda inna, ale jeszcze nie spotkałem sakwiarza - gangstera.
Od kolesia z warzywniaka dostałem kilka warzyw i owoców od tak sobie na tzw. drogę.

Ruszyłem po płaskim jak stół asfalcie do Chorwacji. Na północy Chorwacja krajobrazowo wyglądem przypomina Węgry, ale ludzie inni. Jacyś bardziej życzliwi i otwarci.


Nesa postawił mi kolejną lampkę wina i w tym czasie dosiadł się Josip.
Josip jest policjantem, mieszka parę kilometrów przed Dakovo w uroczym domu, umeblowanym tradycyjnie podobnie jak gospodarz, u którego nocowałem.
Dakovo to małe urocze miasteczko z zabytkową katedrą św. Piotra, którą miałem okazje zwiedzić. Katedra zaprojektowana przez wiedeńskich architektów, ukończona w 1882. Podobno robotnicy zużyli 7 milionów czerwonych cegieł. Ja jednak wolałem delektować się winem...niż sprawdzać wiarygodność tejże informacji.

Po zwiedzaniu była już restauracja w centrum miasta i lampki wina. W Chorwacji podobnie jak w Polsce liczą się znajomości więc Nesa spokojnie mógł wrócić samochodem do domu.
- Podjedź jeszcze do supermarketu - poprosił Josip i spojrzał na mnie, jak gdyby ode mnie to zależało. Widocznie tak było  bo instynktownie odpowiedziałem, że nie ma problemu.
- w takim razie zatrzymamy się jeszcze w moim domu. Dodał kuzyn Nesy.
Swoją drogą rodzina gospodarza, u którego nocowałem jest niewątpliwie bardzo ciekawa. Syn Nesy mieszka i studiuje w Belgradzie córka natomiast, mieszka oraz pracuje w Lyonie razem ze swoim mężem Francuzem. Jego kuzyn, który kiedyś mieszkał w Chorwacji, postanowił udać się w podróż podobno przed siebie i w drodze poznał Filipinkę, jak się później okazało swoją przyszłą żonę.
Rano czekało na mnie apetyczne śniadanie oraz kawa, która pobudziła mnie do dalszej drogi.

Wyjechałem późno, ale czas nie miał dla mnie żadnego znaczenia tak jak dla niektórych osób nie miało znaczenia...wydawanie kasy na browary.
Zoran przyniósł mi drugą butelkę piwa i dobrze wiedziałem, że na tym nie koniec. 
Ok pomyślałem sobie i spojrzałem na Ivana, który rzekł:
- zrozum przyjacielu w Chorwacji już tak mamy.
Więc piłem i słuchałem opowieści Ivana. Opowieści o tym, jak to jest być kamerzystą. Zapytałem czy zamierza zostać dziennikarzem.
- nie wiem, odparł. Zresztą mój tata jest w narodowej, więc może. Muszę się jeszcze oświadczyć dodał. Zaskoczony spojrzałem na niego, a On kontynuował swoją historię;
-nie jestem pewny bo widzisz ja również lubię się włóczyć, chociaż pierścionek już kupiłem.
Nie odpowiedziałem, otwarłem kolejne piwo. Następnego już nie było. Droga czekała, do Żupaniji było płasko.


Będąc w Bośni muezin swoim nawoływaniem o 3 00 rano przypominał mi, że jestem w kraju na wpół muzułmańskim na wpół, bo po drugiej stronie drogi stała cerkiew prawosławna, a obok kościół katolicki. Ja jednak nie modliłem się, ale miałem problemy żeby zasnąć po kilkunastu bośniackich kawach. Zresztą miejsce było wygodne, wręcz jak na moje standardy luksusowe. Miałem dach nad głową bo spałem w garażu i to w dodatku na wygodnym materacu.
Nawiasem mówiąc, historia z garażem jest bardzo ciekawa i z pewnych względów ukazuje gościnność, a także bezinteresowność gospodarza. Był już wieczór słońce schowało się za horyzontem, a ja w dalszym ciągu szukałem miejsca na nocleg. Pytałem w kilku domach jednak za każdym razem spotykałem się z odmową, o biwakowaniu na dziko można było zapomnieć z prostej przyczyny: za dużo domów, pola minowe i dzikie psy.
Miałem szczęście, nie po raz pierwszy i nie ostatni na tej wyprawie.
Podjechałem i zapytałem o możliwość rozbicia namiotu za domem. Gospodarz spojrzał na mnie z uprzejmym uśmiechem na twarzy po czym zawołał swoją córkę, która jako jedyna domowniczka znała angielski. Wytłumaczył Disie, że jednak będzie bezpieczniej, jeśli przekimam w garażu, a jego samochodu zostanie na dworze.
Wkrótce wraz z całą rodziną usadowiłem się przy stole, który błyskawicznie został zapełniony przeróżnymi smakołykami. W domu mieszkało pięć osób: gospodarz wraz z gospodynią, starsza córka, która w przyszłości pragnie zostać pediatrą, młodszy brat oraz dziadek.
Rano wypiłem tylko kilka kaw i ruszyłem do Sarajewa. Droga zrobiła się górzysta toteż nie wiało tak okropnie nudą, jak to miało miejsce na Węgrzech.


Woda była zimna, zimniejsza niż się spodziewałem. Zrobiłem dwie rundki, wystarczy pomyślałem. Dobrze jest popływać o północy.
- Umiesz pływać stwierdził młodszy syn gospodarza.
- Hmm, no przepłynąłem 10 razy basen w Wadowicach więc chyba jest ok, ale jak coś to mnie uratuj zripostowałem.
Przed wojną na przedmieściach Mostaru był tutaj park, gdzie przyjeżdżało bardzo dużo turystów głównie z byłej Jugosławii. Obecnie park jest tylko z nazwy, reszta to wspomnienia...

Do domy wróciliśmy po północy.
- jaka była woda?, zapytała z uśmiechem Katarina.
- ano oczywiście, że mokra i w tej samej chwili puściłem oczko gospodyni
- ostrzegałam Cię, że będzie lodowata. Po czym jeszcze ładniej się uśmiechnęła.
Dopiłem wino i wróciłem do namiotu czując się...jak u siebie w domu. Moje odczucia potwierdziły się rano podczas suto zastawionego stołu, kiedy córka gospodyni, która już wczoraj traktowała mnie jak własnego brata, chciała abym został dłużej.
- możesz zostać tak długo jak tylko chcesz i czuj się jak u siebie w domu bo widzisz, traktuje Cię jak własnego syna...stwierdziła gospodyni i ponownie zagościł na jej twarzy ten śliczny uśmiech.
Nie odpowiedziałem.
Po raz pierwszy w czasie tej podróży miałem problemy żeby ruszyć w dalszą drogę.
Dopiłem herbatę, dochodziła jedenasta. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy, odpowiedziałem odchodząc od stołu, bo świat przecież jest mały, powtarzałem w myślach...chociaż w rzeczywistości jest inaczej.



Tak na marginesie, wolę sobie kupić skrzynkę piwa za 10 euro niż, jedno piwo w Dubrowniku.
A Dubrownik ładny i warto go zwiedzić, ale tylko raz, jeśli kto podróżuje na rowerze i wierzcie mi, to istna męczarnia przeciskać się tam między turystami na tych wąskich uliczkach z całym szpejem.

Porzuciłem ten nonsens i ruszyłem dalej...


Polacy są wszędzie.

W drodze do Czarnogóry spotkałem sympatycznego Francuza, ale pominę opis tego spotkania. Za to pozwolę sobie przytoczyć historię jaka przydarzyła się przed Dubrownikiem. Jechałem jak zwykle na rowerze i w czasie jazdy minęły mnie dwa samochody i zatrzymały się gdzieś około 200 metrów przede mną na parkingu...Nagle jak filip z konopi, wyskoczył kierowca z samochodu i krzyknął triumfalnie:
- STÓJ, a nie mówiłem, że to Polak na rowerze.
Początkowo nie wiedziałem o co chodzi...ale kierowca szybko rozjaśnił sytuacje.
- dzięki Tobie wygrałem cztero-paka. bo Oni i wskazał ręką na swoich znajomych -nie wierzyli mi, że widziałem Polaka na rowerze.
Zwykle w takich sytuacjach pada seria standardowych pytań typu: gdzie, kiedy i dlaczego. A jeżeli dodatkowo spotkacie Polaka, który wam zadaje owe pytania, to na pewno usłyszycie sakramentalne: POLACY SĄ WSZĘDZIE.


Do Ostrogu wiedzie stroma asfaltowa droga nawet dobrze utrzymana, bo to szczególne sanktuarium dla wyznawców kościoła prawosławnego. Przybywają tutaj tłumnie, bo to miejsce podobno czynni cuda, a dokładnie czyni je św. Bazyli Ostrogski . Tak mówią miejscowi, którzy tutaj zostają na noc i ja zostałem na dłużej w dolnej części dormitorium. Nocować można za darmo, jeśli rozbijemy namiot na dworze lub tak, jak wierni rozłożymy się na dziedzińcu.
Monaster został założony w XVII wieku przez metropolitę Bazylego Jovanovica. Kompleks składa się z dwóch części: tzw. dolny Monaster znajdują się tam cele dla mnichów i górny czyli ten wykuty w skale.

Moją przewodniczką podczas zwiedzania była Jelena, sympatyczna dziewczyna z Macedonii, która od dwóch miesięcy tutaj pracuje. Jest po studiach, nie wie kiedy wróci do Skopje bo dobrze jej w tym miejscu. Chciała by zamieszkać w Czarnogórze ponieważ, w Podgoricy urodzili się rodzice, a obecnie mieszkają dziadkowie i tak jakoś bardziej przywiązana jest do Czarnogóry niż do Macedonii.
- jak długo tutaj pracujesz. Zapytałem Jelene.
- dwa miesiące i chciała bym w Ostrogu zostać na dłużej. Dla mnie to święte miejsce.
- kiedy wyruszysz w dalszą podróż?.
- hmm, nie wiem, może jutro ruszę w dalszą drogę. 
- to gdzie będziesz się kierował? Czy do Polski zamierzasz wrócić na rowerze?. 
- no tak zamierzam wrócić, ale jeszcze wcześniej chciałbym zobaczyć Albanię i Kosowo. 
- w Albanii jest niebezpiecznie, a jeszcze gorzej w Kosowie. Odpowiedziała i w tej samej chwili dostrzegłem strach na jej twarzy. 
- wiesz co?. Kontynuowała rozmowę...- jesteś podobny do mojego brata.
- w jakim sensie.
- nie chodzi o to, że lubisz podróżować, bo On ma podobną pasje, ale chodzi oto, że chcesz być w drodze chyba przez cały czas. On jest taki sam. 
Na mojej twarzy zagościł uśmiech
- tak masz rację...lubię być w drodze. 

Większość osób z Czarnogóry lub Chorwacji ostrzegała mnie przed Albanią i Kosowem lecz rzeczywistość okazała się zgoła inna...


"Bez pozwolenia gospodarza, nie wchodź do jego domu, bo Cię zastrzeli. Usłyszałem od księdza Leonarda."

Po raz pierwszy od początku wyprawy, mocniej zaczęło przyświecać słońce. Pojawiły się kiepskie drogi po których jak na złamanie karku pędzili kierowcy, za każdym razem pozdrawiając mnie klaksonem. Pewnie dzień bez klaksonu, jest dla nich dniem straconym, pomyślałem i udałem się do Kopliku. Byłem w państwie, gdzie nadal obowiązuje kanun - surowe prawo zwyczajowe. 

W Kopliku trafiłem na grupę Salwatorianów z Polski, zostałem tam na noc poznając przy okazji sympatyczną grupę wolontariuszy. 
Miałem również okazje spotkać się z dzieciakami, którymi opiekują się wolontariusze, a także porozmawiałem z księdzem, który od 12 lat mieszka w Albanii. 
- bez pozwolenia gospodarza, nie wchodź do jego domu, bo Cię zastrzeli. Na pewno zostaniesz ugoszczony, bo gość to szczególna wartość w kulturze Albańskiej po pierwsze taką mają tradycje, po drugie: goszcząc kogoś zemsta jest darowana. 
- czyli obowiązuje jeszcze kanun. 
- tak zwłaszcza na północy, czyli tu w górach, ale Ciebie to nie dotyczy. 
- decyzje podejmuje mężczyzna, więc do niego zwróć się z pytaniem o nocleg. 
poinformował mnie ksiądz, który dwanaście lat spędził w Albanii

Będąc gdzieś tam wieczorem, sam już nie wiedziałem gdzie, usłyszałem strzały. Bardzo się przestraszyłem, odruchowo schylając głowę. Spojrzałem na gospodarza, który spojrzał na mnie i odpowiedział: "po", uśmiechnął się i odszedł. Hmm, "po" znaczy tak po Albańsku...
Dziwny to kraj w pozytywnym słowa tego znaczeniu. Rzekomo jechałem po autostradzie o czym informował mnie znak, ale krowy środkiem drogi przechodziły. Ktoś mnie wołał po angielsku, a jak już zagadałem to nic nie rozumiał. Kiedy siedziałem w coffe shopie (to taki bar, gdzie można się napić ja natomiast, mogłem siedzieć i jeść nic nie zamawiając) szef  przynosił kawę lub herbatę. Czasami wymieniał moją wodę. Byłem też w restauracji, gdzie zamówiłem jakieś danie oraz 0,5 l sprite'a. Z moich obliczeń wynikało, że powinienem zapłacić 750 lek, jednak na rachunku zobaczyłem 500 lek. 
Jechałem do Qukes na zegarku dochodziła osiemnasta, może zapytam w tym domu pomyślałem. Nawet nie zdążyłem wyciągnąć kartki z rozmówkami, kiedy ujrzałem dzieciaka, który przyłożył ręce do głowy na znak snu. Potakująco kiwnąłem głową, pobiegł po gospodarza. Przyszedł Pan domu, powiedział "po" i wskazał miejsce. Dziwny był to nocleg, wszyscy się rozumieli bez używania słów. Młodego uczyłem angielskiego. Policz do dziesięciu powiedziałem. One, two, three....good. Przyniósł podręcznik, chwile jeszcze go uczyłem po czym zapytałem czy lubi futbol. Przyniósł piłkę. Dobry jest, ale kariery nie zrobi...urodził się w złym miejscu.
Usłyszałem strzały(...). Poszedłem do namiotu. Kolejnej serii już nie było.


R. pokazał mi jak przyjmuje się gości w Serbii. Zaprosił mnie do domu, zrobił turecką kawę, a robi się to mniej więcej tak: Do garnuszka nalewa się wodę i czeka aż się zagotuje. Kiedy woda jest już zagotowana, wkładamy do niej łyżkę z kawą, wyłączamy palnik i przelewamy gotowy roztwór do szklanki. Ot cała sztuka. Później powtórzyłem cały ten proces, ale kawa nie była już tak dobra jak to robił R. Później gospodarz wrócił do swojego drugiego mieszkania, a ja zostałem sam w jego domu. 

Innym razem zatrzymałem się przed Arillą. Tam nocowałem u trzech Serbów, którzy podobnie jak R. ugościli mnie w swoim domu. Tym razem zamiast kawy, polała się rakija, a Polako (jak mnie nazywali) pokazał im jak piją niektórzy ludzie z kraju znad Wisły.


Było wiele dróg. Była górzysta droga z Kotoru do Njeguśic, z malowniczymi widokami na Boke kotorską. Była też droga z 25 kilometrowym podjazdem lecz bez widoków. Jak również przecinająca Durmitor - ta droga to bajka, koniecznie tam zajrzyjcie. Albo drogi w kanionie, te były super. Czasami trafiały się zjazdy, bardzo długie zjazdy, a także płaskie drogi, te akurat były nudne...
Droga z Kopliku do Boge. 



Podsumowanie:
Data: lipiec / sierpień - 2013
Odwiedzone kraje: Słowacja, Węgry, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra Albania, Kosowo, Serbia.
Ilość kilometrów na rowerze: 3330.
Ilość kilometrów autostopem: ~150
Ilość awarii: 2

  • urwana linka od przedniej przerzutki,
  • urwane lusterko. 

Ilość rodaków spotkanych na rowerze: 4
Największy dzienny dystans: 201 km.
Najmniejszy dzienny dystans: ~50 km.

Zdjęcia: galeria
Trasa: mapa

Tak na marginesie. 
Po zaciętej grze w chińczyka, Polska ostatecznie zremisowała 1:1 z Czarnogórą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz