czwartek, 6 sierpnia 2015

Droga do Iranu

Późnym popołudniem wyjeżdżamy z Tibilisi w stronę Bavra, miasta położonego na granicy gruzińsko - armeńskiej. Pierwsze kilometry to ostry podjazd, który będzie nam towarzyszył przez następne trzydzieści kilometrów wraz ze słońcem, które również niemiłosiernie daje o sobie znać. Im byliśmy wyżej tym temperatura stawała się znośniejsza, potem oczom naszym ukazał się krajobraz podobny do Beskidów, towarzyszący nam przez jakiś czas. W takiej scenerii postanawiamy się rozbić aby poczuć się jak w domu. Jednak chwilę po, przychodzi burza i niestety podziwianie natury odkładamy na później....


Rano spokojnie w dobrych nastrojach i towarzyszącym nam przepięknym krajobrazem, kierujemy się do granicy. Co jakiś czas miejscowi zapraszają, oczywiście na kileicha cza-czy i szklaneczkę herbaty. Niestety podobnie jak w polskiej tradycji jeden kielich na jedną nogę więc drugi trzeba wypić, żeby nie utykać, no i jeszcze dwa kolejne, na dwa koła co by rower bez awarii dojechał, rzecz jasna do kolejnego kielicha...

Po południu przychodzi burza trwająca trzy godziny. Przez ten czas zastanawiamy się nad miejscem noclegowym ponieważ, płaskowyż jest zbyt odsłonięty aby postawić namiot gdziekolwiek jak to zazwyczaj czyniłem. Wykorzystując okienko pogodowe szybko robimy dziesięć kilometrów i tak jak zwykle bywa to na filmach, kiedy bohater w ostatniej chwili przecina odpowiedni kabelek, my natomiast, w ostatniej chwili chronimy się w namiocie. 
Na drugi dzień jedziemy w stronę Ninotsmindy. Po drodze mijamy male wioski, gdzie ludzie przygotowują opał na zimę z krowiego nawozu. Podobnie jak wczoraj, miejscowi zapraszają do siebie, tym razem ku mojemu zaskoczeniu jedna z pań nadzorująca czyszczenie dywanu, zaproponowała kawę i jedną z trzech córek do zabrania ze sobą. Jednak na rowerze zabrakło miejsca wolnego i musiałem pocieszyć się kawą. Swoją drogą bardzo pyszną,  czyżby przez żołądek do serca?. Nie tym razem. 

Nic na to nie wskazywało chociaż, przed wieczorem przekroczyliśmy granicę. Miejsce na namiot znaleźliśmy przy starym kołochozie położonym nie opodal głównej drogi, po której w nocy mało kto na nasze szczęście jeździł. Z rana, słońce daje o sobie znać. horyzont zaś rozciąga się ku nieskończoności, krajobraz bez drzew, jest jeszcze zielono, ale parę dni później zrobi się step, góry zmienią zabarwienie i w południe będziemy robić przerwy. 
Z samego rana ruszyliśmy po płaskowyżu w stronę Erywania, następnie zamiast do stolicy, skręciliśmy do Eczmiadzyn, by w jednej z tamtejszych kafejek złożyć wniosek o LOI do uzbeckiej wizy. Po południu wyjeżdżamy do Lusarat, gdzie znajduje się Khori Virap, obok którego rozbijemy namiot. 
Następne dni będą okraszone upałami, które rychło skończą się w Vayak, Potem główną role przejął wiatr oczywiście wiejący w gębę i tak jeszcze przez 200 kilometrów, głównie jadąc pod górę dojechaliśmy do granicy z Iranem, gdzie osiemnastego czerwca wkroczyliśmy do zdecydowanie innego świata, z którym dotychczas nie miałem nigdy do czynienia.  


Przed nami w odległości klikunastu metrów, zatrzymał się samochód. Wyszła cała rodzina, zatrzymała nas. Mężczyźni wyciągnęli swoje prawice, kobiety lekko się skłoniły i w ruch poszły filiżanki z herbatą. Od wczoraj trwał Ramadan, więc piliśmy tylko my i jak zwykle w takiej sytuacji, rozmawialiśmy o naszej podróży. W pewnym momencie zatrzymał się kolejny samochód i wysiadający z niego mężczyzna, wyglądem przypominającego zwykłego cywila, zażądał od nas paszportów. Widząc go zacząłem się śmiać, rodzina widząc mnie, okropnie spoważniała i oznajmiła z malującym się strachem na oczach, że ten Pan nieróżniący się od zwykłego przechodnia to tajna policja, z której nie powinno się śmiać, a tym bardziej żartować. Od razu zapytałem o legitymację i przed moimi oczami zmaterializował się dokument z danymi w języku farsi i groźny symbol, który pieczołowicie pokazywał tata od herbaty. Trochę spoważniałem, albo tak wtedy mi się wydawało bo 007 dalej był nie zadowolony, dzwoniąc do swojego oficera, z którym później musiałem rozmawiać. Kiedy było już po wszystkim dojechaliśmy do miasta i w jednej z tamtejszych restauracji ponownie sprawdził nas inny 007 albo 008, któż to wie i już ponownie po kolejnym teatrzyku wyjechaliśmy z miasta, kierując się do Tabrizu. 

To był nocleg, na początku burza, która trwała może godzinę, potem na koniec dnia ukazało się słońce oświetlające cumulusy - coś niesamowitego. Na poniższym zdjęciu widać ciężkie chmury wraz z czerwoną poświatą. Była jeszcze tęcza ale już nie tak spektakularna. 

Nazajutrz próbowałem pojeździć na koniu, nic z tego, koń nie słuchał chociaż, mówiłem wio i inne wyrazy, które kiedyś usłyszałem będąc jeszcze dzieckiem. Jak stał, tak stał nawet kiedy szarpałem za lejce. Coś kiepski ze mnie dżokej - pomyślałem i po krótszej chwili wróciłem na rower. Tu przynajmniej nie muszę wołać wio i szarpać za lejce.

Potem była droga, o taka...

a dalej zrobiło się tak...więc zostałem i podziwiałem.




to już wyżyna w Armenii, wyżyna położona na około 2000 m.n.p.m

i magiczny bus, tym razem w Armenii...

oczywiście nie mogło zabraknąć symbolu Armenii czyli góry Ararat, góry, która występuje na prawie wszystkich produktach oraz nazwach, co ciekawe szczyt położony jest w Turcji

i Khori Virap - czyli głębokie lochy o zachodzie słońca. Trochę  się rozczarowałem tym klasztorem, dlatego takie zdjęcie

 oczywiście swojski klimat, który tak bardzo lubię. Sam mieszkam w małej miejscowości więc pewnie dlatego mam sentyment do takich miejsc. Jednak w mojej miejscowości nie było takich trzepaków nad drogą...a szkoda. ;)

Chwilę później zatrzymał nas ten Pan, poczęstował herbatą i zaprosił do gry w typ tryka. W całym swoim życiu grałem dwa razy, pierwszy raz w Turcji czyli kilka miesięcy temu i drugi raz właśnie z tym Panem, po trzech turach prowadziłem trzy - zero i Pan już nie chciał ze mną grać.

więc skierowaliśmy się w stronę gór, zostawiając za sobą Ararat

i mając przed sobą góry czyli podjazdy, mnóstwo pojazdów, zrobiłem sobie przerwę

maczki też były, o dziwo nie ma zakazu ;) 

to był już zjazd, świetny zjazd

lubię te znaki

i takie podjazdy jak ten do Tatev - zwłaszcza preferuje drogi bez asfaltu

to już klasztor w Tatev- swoją drogą bardzo ładny

ta też była niezła - w stronę Kapan

jak również ten widok niczego sobie. Oczywiście pogoda znakomita, dotychczas na palcach jednej ręki mogę policzyć ilość deszczowych dni...

dzieciaki jak zwykle fajne aż do momentu jak nie krzyczą money...

tutaj siedzimy z gościem, który od 12 lat prowadzi handel z Polakami.

i kolejny widok z podjazdu na przełęcz Meghri (2535 m.n.p,m)

okazało się, że zjazd był do samej granicy z Iranem...i wczesnym rankiem przekroczyliśmy granice bez żadnego problemu.

wtorek, 14 lipca 2015

Trzy wizy w dwa dni. Instrukcja krok po kroku (Uzbekistan, Turkmenistan, Tadżykistan)

Niestety żeby wjechać do krajów Azji Centralnej trzeba mieć wizy. Nie którzy właśnie z tego powodu odpuszczają sobie te tereny, jednak nie jest to wcale takie trudne. Jedyny minus to daty, oczywiście cena, która również zniechęca oraz sprawy papierkowe. Ja to potraktowałem jako grę więc dla mnie była to zabawa.

Zapraszam do instrukcji, krok po kroku aby wszystko zrobić w dwa lub dla chcących w jeden dzień. 

poniedziałek, 13 lipca 2015

Treking na wysokim Kaukazie

Niestety wizowanie w Tiblisi strasznie się przedłużyło. Pan konsul był bardzo nie miły przez co straciliśmy tydzień podobnie jak kilku turystów. Nasze paszporty zostawiliśmy w ambasadzie i w między czasie, postanowiliśmy wybrać się w góry, wcześniej zostawiając większość rzeczy w hostelu. Do Kazbegi można dostać się marszrutką z Tibilis. Koszt to 10 lari i 3 godziny telepania się w izolatce. Pamiętam, że kiedyś takim jeździłem do szkoły, i wtedy takie telepanie było nadzwyczaj zabawne. Drzwi same się otwierały, śmierdziało spalinami, jeździło się za darmo, tyle, że do Andrychowa leci prosta droga natomiast, do Kazbegi zdecydowanie jest pod górę. Czasami bardzo wąsko, czasami brakuje asfaltu. Jednak kierowca nic sobie z tego nie robił i w najlepsze testował swoje umiejętności rajdowe...

sobota, 27 czerwca 2015

Zwiedzając Tibilisi


W stolicy Gruzji aplikowałem o wizę do Iranu, toteż nadarzyła się okazja aby zobaczyć miasto. Ulokowaliśmy się blisko starej części, która moim zdaniem jest najbardziej interesująca.

Zapraszam do zwiedzenia

W jaki sposób dostać wizę do Iranu

Od momentu przekroczenia Granicy irańskiej, zaczęła się zabawa z wizami. Będziemy potrzebować do Turkmenistanu, Uzbekistanu, Tadżykistanu i Chin. W tym poście postaram się opisać krok po kroku co należy zrobić aby dostać wizę do Iranu. 


Po pierwsze: aby starać się o wizę do Iranu, należy wcześniej wysłać zapytanie o numer referencyjny z ministerstwa spraw zagranicznych, które taki numer nam wystawi. 
Szansę, że bez numeru dostaniemy wizę wynoszą 10 %, więc raczej nie da się tego uniknąć albo obejść. Niestety wiąże się to z kosztem około  70 euro.

Jeszcze rok, dwa lata temu działał w Trabzonie magiczny konsulat, gdzie można było załatwić wizę bez numeru. Niestety w tym roku reguły się zmieniły i trzeba mieć numer. 

Jak dostać taki numer?
Należy skontaktować się z jedną z agencji, która taki numer nam załatwi. Można zrobić to poprzez meila, wysyłając do nich dokumenty. 

Lista agencji: 
touranzamin.com 
key2persia.com
iranianvisa.com
iran-visa.com

polskie agencje:
wizaserwis.pl
wizacentar.pl

Dokumenty: 
Należy wypełnić wniosek, który znajdziecie na powyższych stronach oraz przesłać skan paszportu i zdjęcia paszportowego. 
Jeżeli chcecie odebrać wizę "w drodze" należy w rubryce  "miejsce odebrania wizy" wpisać: np. Tibilisi. 
Jedna uwaga. W formularzu pojawia się zapytanie o zawód. Nie należy pisać, że jest się bezrobotnym. Najlepiej działa student, a jeżeli nie studiujecie, to wpiszcie gdzie pracowaliście albo pracujecie jeżeli jesteście aktywni zawodowo i jaki zawód wykonujecie. Nikt tego nie sprawdza. Po około 10 dniach, na meila dostaniemy potwierdzenie wraz z numerem. Później, wybierając się do ambasady warto zabrać ze sobą ten numer. 

W ambasadzie dostaniemy aplikację, którą lepiej wypełnić drukowanymi literami bez polskich znaków!. Tutaj jeszcze uwaga odnośnie wypełniania, pojawi się tam rubryka z miejscem gdzie się zatrzymamy. Tam trzeba wpisać nazwę hostelu lub hotelu i numer telefonu. Ten numer jest ważny inaczej odeślą z kwitkiem. W niektórych przypadkach chcą ksero ubezpieczenia. Piszę w niektórych bo od Huberta w Erewaniu nie chcieli.
Po wypełnieniu dostaniemy numer konta i nazwę banku, gdzie należy się udać i wpłacić 50 euro. 
Z banku dostaniemy potwierdzenie, które należy zostawić w ambasadzie. 
To tyle, Od konsula dowiemy się, kiedy możemy odebrać paszport. 
Warto wiedzieć. Wybierając się do Ambasady irańskiej, należy mieć na sobie  długie spodnie. 
Maksymalna ilość dni to: 30
W ambasadzie będą również pytać o sposób przekroczenia granicy. Nie wspominajcie, że zrobicie to na rowerze bo automatycznie wniosek zostanie odrzucony. Należy powiedzieć, że busem i tyle. Granice można przejechać rowerem. Jeżeli powiecie, że samolotem, to zażądają biletu. 

Aby dostać się w Tibilisi do Ambasady irańskiej, trzeba wsiąść do autobusu numer 61 przy budynku parlamentu i zapytać kogoś o stadion Lokomotivu (nie Dynama Tibilisi). Nie pytajcie o Ambasadę irańską, bo nie wszyscy wiedzą gdzie się znajduje. Stadion leży obok Ambasady więc spokojnie znajdziecie. 
Proponuje skorzystać z autobusu, to koszt 50 tetri czyli 70 groszy, no chyba, że ktoś ma ochotę na około godzinny spacer z ulicy Rustawelego. 

W razie wątpliwości piszcie w komentarzach lub podeślijcie meila. Pomogę :) 
powodzenia

piątek, 26 czerwca 2015

W krainie Swanów - część druga


Do Uszguli wiedzie długa droga, wijąca się pomiędzy tutejszymi szczytami Kaukazu wysokiego. Od Zugdidi liczy jakieś 180 km i przez większość czasu jedzie się pod górę. Po naszej lewej mamy pasmo Kodori natomiast, po prawej Egrisi i Swanteii. Droga od czasu do czasu zwęża się i tworzy majestatyczny kanion. Mijamy sporo wiosek, które nie są zaznaczone na naszej mapie. Zresztą mapa jest niezbyt dokładna. Dostaliśmy ją będąc jeszcze w Batumi w informacji turystycznej. Miejscowi pytani o drogę zawsze pokazują rękę do nieba, i faktycznie bo wioska położona jest 2200 m.n.p.m, i jest to najwyżej położona miejscowość w Europie.

niedziela, 7 czerwca 2015

Statystki.

Trochę już za nami. Czas na liczby, i pewne podsumowanie po 74 dniach spędzonych w drodze.
Jesteśmy w Tbilisi, i ciągle jeszcze czekamy na wizę do Iranu.
To na razie tyle jeśli chodzi o bieżące sprawy. Generalnie to cały czas coś się dzieje, nawet tutaj siedząc w hostelu. Trochę też nadrabiamy pewne zaległości i uzupełniamy również stracone kilogramy. Zwłaszcza ja, tracąc ich z około 10, nad czym ubolewa moja siostra. Trochę w tej Gruzji się zasiedzieliśmy co nie najlepiej wpływa to na nasze wątroby i już z utęsknieniem czekamy na "szklaneczki herbaty".  Żeby Was nie przynudzać wstępem, to zanudzę Was liczbami.

Statystyki:
Dotychczas przejechaliśmy: 4512 km.
Z czego pięć razy złapałem gumę, czyli średnio co 1000 łatam sobie dętkę. to tak żeby się nie nudzić i żeby jednocześnie na coś się wkurzać.
Po 2500 km zmieniliśmy łańcuchy w celu równomiernego ścierania korby.
w drodze jesteśmy już 74 dni i do tej pory wydaliśmy 2900 zł (koszt od osoby) w tym na wizę do Iranu, która kosztuje 50 euro, o czym jeszcze napiszę.
10 razy spaliśmy w hostelu. Kilka razy użyliśmy warmshowers, na gospodarza i oczywiście na dziko.
Dwa razy korzystaliśmy z autobusu, raz z pociągu.
Według licznika, na rowerze spędziliśmy 289 godzin i 39 minut.
Jeszcze taka ciekawostka związana z maksymalną prędkością, która wyniosła 70 km/h. Było to w Turcji.
Nie chorowaliśmy, Grześka rower sprawuje się bardzo dobrze. Jednak po 4500 km, wymieniliśmy klocki hamulcowe.
Najdłuższy czas bez prysznicu wyniósł sześć dni i najdłuższy czas jazdy bez dziennej przerwy to dwa tygodnie. W Azji raczej tego nie powinniśmy przekroczyć.
Zgubiłem zapięcie do roweru, latarkę do kindle oraz parę skarpetek.




Pierwsze dni na Ziemi gruzińskiej.

Państwo leżące na dwóch pasmach Kaukazu - południowym i północnym oraz nad Morzem czarnym, po zachodniej części. Słynący z produkcji dobrego, jeszcze taniego wina, czaczy oraz z takich smakołyków jak: chinkali, Mcwadi (to szaszłyki) oraz chaczapurii.
Mający burzliwą historię kraj, gdzie w ostatnich 25 latach przetoczyło się kilka wojen z Abchazją, Osetią, Rosją, i nastąpił również przewrót wojskowy pomiędzy opozycją, a zwolennikami prezydenta Gamsachurdii. Miejsce, gdzie pierwsze wybory demokratyczne odbyły się w 2004 r...
Miejscowi w swoim ojczystym języku nazywają go Sakartwelo, dla nas znana jako Gruzja.

niedziela, 31 maja 2015

W krainie Swanów. Część pierwsza - utwór pod tytułem Uszba

 Zapraszam do pierwszej części poświęconej tej intrygującej krainie. W dniu dzisiejszym jeden z filmików prezentujący utwór pod tytułem "Uszba" 

Krótkie wyjaśnienie: 
Uszba - jeden ze szczytów Kaukazu wysokiego. Nazywany przez niektórych Matterhornem Kaukazu wysokość 4710 m.n.p.m

sobota, 30 maja 2015

Nawigacja - czyli problem z mapami oraz wakacje nad Morzem Białym.

Autor po dłuższych przemyśleniach postanowił umieścić dwa teksty. Jeden dotyczy nawigacji bo trochę kilometrów już się zrobiło - 5000 km, drugi będzie o dalszej jeździe...

[Nawigacja]
Nawigacyjnie to sobie różnie radzimy. Używamy raczej starodawnych metod, choć pojęcie starodawny może być względne i nieco mylące, bo co miał powiedzieć taki Kolumb porównując jego urządzenia oraz metody do dzisiejszych. No więc my jednak jeździmy koszernie według pewnej nowomowy użytej kiedyś przez Przemka  albo na kartkę (czyt. mapę, kartkę). 
Jeżeli drogi czytelniku/czytelniczko przerażają Cię te terminy, to nic zawsze można kupić gps-a albo mapę. [na marginesie: wielu z sakwiarzy proponowało kupno owego cudu, które pokazuje drogę jednak cały czas na pierwszym  miejscu stawiam przygodę i spontaniczność. Druga sprawa wiąże się z bateriami oraz kosztem takiego cacka] Początkowo na kilka pierwszych państw, zabrałem starą mapę europejską taką , na której czerwone drogi to już w większości autostrady oraz Kosowo jeszcze jest serbskie. To nic, chodzi przecież o to żeby jechać w odpowiednim kierunku. Nas początkowo interesował południowy czasami południowo-wschodni. Kiedy mapa nam się skończyła o dziwo nie dojechaliśmy na krawędź świata, ale zamiast tego musieliśmy skorzystać ze stacji benzynowej. Jeżeli drogi czytelniku/czytelniczko pomyśleliście, że kupiliśmy mapę to przede wszystkim musicie wiedzieć!. Piniondze wydaje się na jedzenie. Mapę przecież można zrobić np. rysując strzałki albo pisząc odpowiednie miejscowości na kartce, banał. Zawsze można jechać bez, gdzieś zawsze się dojedzie. Co z tym kierunkiem? Oj to nic trudnego wystarczy spojrzeć na słońce, przecież zawsze wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie. W takiej Grecji słońce nie było już nam potrzebne, użyliśmy Morza egejskiego. Wystarczyło dojechać do linii brzegowej by następnie skręcić w lewo tzn. w stronę Turcji, nic trudnego. 
Przyszedł jednak czas, że chcieliśmy kupić sobie mapę. Bo Turcja ogromna po szerokości jak trzy nasze kraje więc mapa się przyda bo pewnie zeszyt byśmy stracili. W życiu jest taka zasada, że jeżeli czegoś bardzo się pragnie, to zazwyczaj się tego nie dostaje. Sprawdziliśmy mnóstwo stacji, korzystając przy okazji z darmowej herbaty. Mapy ani widu ani słychu. Dostaliśmy ulotkę z zaznaczonymi krajówkami. No nie oto nam chodziło, z krajówek nie chcieliśmy korzystać bo to raczej nudy. Później się dowiemy, że z mapą jest ciężko i raczej większość korzysta z krajówek ale to będzie później, już na gruzińskiej ziemi. Na razie musieliśmy sobie jakoś poradzić. z tym było różnie, ale zawsze z pomocą przychodzili miejscowi. W Turcji po raz pierwszy zobaczyłem, że pojęcie gps-u może mieć różne oblicza, przykładowo: Zatrzymuje się taki podróżnik w miejscowości X i pyta o drogę. Nagle okaże się, że dookoła nas jest pełno osób, zazwyczaj mężczyźni, którzy będą nam próbowali objaśnić dalszą drogę. Oczywiście po angielsku to nikt nie gada. To nic ktoś zawsze się znajdzie, ktoś kto ma znajomego gdzieś tam i ten ktoś dzwoni do swojego kumpla, tłumaczy w czym problem i oddaje słuchawkę. Podróżnik tłumaczy i tak to się kręci. 
Problem? no problem powiedzą Ci więc w drogę, ktoś zawsze pomoże, ktoś zawsze ma znajomego, który angielski zna.

piątek, 1 maja 2015

Zima - lato (relacja z trasy)


Wyjechaliśmy z Belgradu rano. Słońce było jeszcze w połowie drogi do południa, zrobiło się cieplej i od razu złapaliśmy wiatr w plecy. Ten, który nam wszyscy życzyli i, który wykrakał sobie Daniel, będąc jeszcze w Australii wracając do Polski na rowerze. Wiatr był z tych fajnych, bo wiał nam do Niś. Niś to takie większe miasto, leżące na południu Serbii, nie wyróżniające się zbytnio od innych tym, że ma rynek z kostki albo płytek wyłożony, no i oczywiście blokowiska jak to dawniej za żelazną kurtyną się budowało. Swoją drogą tych blokowisk było dużo. Był jeden długi podobny do tego z Gdańska, którego kiedyś pokazał mi Jarek, wtedy jeszcze myślałem, że dłuższego nie ma, i że to jedyny taki fajny beton, a tu jednak był dłuższy.  Z wrażenia nie mogłem się napatrzeć i nadziwić. Później przejechałem obok tej dziewczyny, która pisała sms-a, tak wschód był coraz bliżej. 

czwartek, 16 kwietnia 2015

Oblicza Belgradu

Stolica Serbii podzielona jest na dwie główne części. Nowy oraz Stary Belgrad. W tym pierwszym są nowoczesne budynki, jest ich zaledwie kilka i próbują przysłonić to co wcześniej nachalnie nie rzucało się w oczy. Stare blokowiska, pamiętające czasy Tito. Odrapane ściany, zapuszczone trawniki, małe rudery wcisiniętę tu i ówdzie, jak gdyby ludzie mieli gdzieś zagospodarowanie terenu...
Widocznie mają, bo w oddali widzę pusty budynek nie zniszczony przez bomby, nie za grafitowany. Stoi dumnie i majestatycznie, odgrodzony przed wandalami, nie zniszczony. Lecz to kwestia czasu, który jest bezlitosny jak również urzędnicy, którzy nie wydali jeszcze pozwolenia, tłumaczy Katarina...

sobota, 4 kwietnia 2015

Wiatr w plecy i mecz w irlandzkim pubie.


Pierwszego dnia świeci słońce. Po pożegnaniu z rodziną, kierujemy się w stronę granicy Słowackiej. W Korbielowie wstawiamy się w godzinach po południowych. Niestety wieje w twarz w dodatku pogoda z godziny na godzinę pogarsza się. Po kilku kilometrach możemy odpuścić sobie prysznic, będzie nam niepotrzebny. Mijamy Namestowo i przed Dolnym Kubinem udaje nam się znaleźć nocleg na gospodarza.

niedziela, 22 marca 2015

Przydługi wstęp

Słów kilka o tym co zamierzamy zrobić i o czym to ja będę w najbliższych miesiącach pisał.

Zamierzamy wybrać się do Chin, a jeżeli wszystko będzie się dobrze układać, to może dalej. No więc jedziemy z Polski do Chin na rowerze, czyli założenie generalnie jest proste.
Kto?: autor tego bloga, który gdzieś tam pracował, coś tam robił, ale generalnie wolał wybrać się w podróż oraz Grzegorz. Grzegorz to kolega "zza miedzy" i z tej samej wioski, z którym autor grał w piłkę w takim większym klubie, o którym większość nie słyszało. 

Tak prezentuje się nasza trasa:


Cel
Bo ludzie będą pytać, dlaczego, a po co, a chce wam się. Będą pytać więc od razu napiszę, że celem są ludzie, których spotkamy, miejsca, które odwiedzimy, chęć pokazania, że można, że wystarczy chcieć a, najważniejsze:
to zamierzamy się dobrze bawić i zobaczyć coś więcej niż to co możemy ujrzeć zza okna lub w telewizorze.

Kraje, które zamierzamy odwiedzić:
Słowacja, Węgry, Serbia, Bułgaria, Grecja?, Turcja, Gruzja, Armenia, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgistan, Chiny (jeżeli wszystko dobrze pójdzie) Laos, Wietnam, Kambodża, Tajlandia, Malezja, Indonezja, kto wie może Australia....


Ostatnie dni, przygotowania, sprawdzanie i ta wiecznie nie kończąca się historia - co jeszcze zabrać? i czy to faktycznie się przyda, a jeśli nie, może tamto. Jak widać wszystko jest dopięte na ostatni guzik.


Dzwoni telefon, koledzy zapraszają do pubu, nie odmawiam. Rodzice chcę się jeszcze napatrzeć, więc siedzimy pijemy kawę, odwiedzam rodzinę. Ostatnie dni tak właśnie wyglądają, ciągle w biegu z telefonem przy uchu, bo nie odmawiam, bo nie chce.