sobota, 30 maja 2015

Nawigacja - czyli problem z mapami oraz wakacje nad Morzem Białym.

Autor po dłuższych przemyśleniach postanowił umieścić dwa teksty. Jeden dotyczy nawigacji bo trochę kilometrów już się zrobiło - 5000 km, drugi będzie o dalszej jeździe...

[Nawigacja]
Nawigacyjnie to sobie różnie radzimy. Używamy raczej starodawnych metod, choć pojęcie starodawny może być względne i nieco mylące, bo co miał powiedzieć taki Kolumb porównując jego urządzenia oraz metody do dzisiejszych. No więc my jednak jeździmy koszernie według pewnej nowomowy użytej kiedyś przez Przemka  albo na kartkę (czyt. mapę, kartkę). 
Jeżeli drogi czytelniku/czytelniczko przerażają Cię te terminy, to nic zawsze można kupić gps-a albo mapę. [na marginesie: wielu z sakwiarzy proponowało kupno owego cudu, które pokazuje drogę jednak cały czas na pierwszym  miejscu stawiam przygodę i spontaniczność. Druga sprawa wiąże się z bateriami oraz kosztem takiego cacka] Początkowo na kilka pierwszych państw, zabrałem starą mapę europejską taką , na której czerwone drogi to już w większości autostrady oraz Kosowo jeszcze jest serbskie. To nic, chodzi przecież o to żeby jechać w odpowiednim kierunku. Nas początkowo interesował południowy czasami południowo-wschodni. Kiedy mapa nam się skończyła o dziwo nie dojechaliśmy na krawędź świata, ale zamiast tego musieliśmy skorzystać ze stacji benzynowej. Jeżeli drogi czytelniku/czytelniczko pomyśleliście, że kupiliśmy mapę to przede wszystkim musicie wiedzieć!. Piniondze wydaje się na jedzenie. Mapę przecież można zrobić np. rysując strzałki albo pisząc odpowiednie miejscowości na kartce, banał. Zawsze można jechać bez, gdzieś zawsze się dojedzie. Co z tym kierunkiem? Oj to nic trudnego wystarczy spojrzeć na słońce, przecież zawsze wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie. W takiej Grecji słońce nie było już nam potrzebne, użyliśmy Morza egejskiego. Wystarczyło dojechać do linii brzegowej by następnie skręcić w lewo tzn. w stronę Turcji, nic trudnego. 
Przyszedł jednak czas, że chcieliśmy kupić sobie mapę. Bo Turcja ogromna po szerokości jak trzy nasze kraje więc mapa się przyda bo pewnie zeszyt byśmy stracili. W życiu jest taka zasada, że jeżeli czegoś bardzo się pragnie, to zazwyczaj się tego nie dostaje. Sprawdziliśmy mnóstwo stacji, korzystając przy okazji z darmowej herbaty. Mapy ani widu ani słychu. Dostaliśmy ulotkę z zaznaczonymi krajówkami. No nie oto nam chodziło, z krajówek nie chcieliśmy korzystać bo to raczej nudy. Później się dowiemy, że z mapą jest ciężko i raczej większość korzysta z krajówek ale to będzie później, już na gruzińskiej ziemi. Na razie musieliśmy sobie jakoś poradzić. z tym było różnie, ale zawsze z pomocą przychodzili miejscowi. W Turcji po raz pierwszy zobaczyłem, że pojęcie gps-u może mieć różne oblicza, przykładowo: Zatrzymuje się taki podróżnik w miejscowości X i pyta o drogę. Nagle okaże się, że dookoła nas jest pełno osób, zazwyczaj mężczyźni, którzy będą nam próbowali objaśnić dalszą drogę. Oczywiście po angielsku to nikt nie gada. To nic ktoś zawsze się znajdzie, ktoś kto ma znajomego gdzieś tam i ten ktoś dzwoni do swojego kumpla, tłumaczy w czym problem i oddaje słuchawkę. Podróżnik tłumaczy i tak to się kręci. 
Problem? no problem powiedzą Ci więc w drogę, ktoś zawsze pomoże, ktoś zawsze ma znajomego, który angielski zna.




[Relacja z trasy]

Aliego poznaliśmy w jego restauracji. Po za szefowaniem, zajmował się wszystkim. Z naganiaczami po raz pierwszy miałem do czynienia właśnie w Turcji. Są w większości nachalni, niektórzy mniej, a inni bardziej. Do przyciągania klientów stosują różne triki. Poprzez tzw. bajerę dodając do tego użyteczne zwroty w ojczystym języku danej ofiary lub proponując specjalną cenę akurat dla nas. Na własne oczy widziałem jak jeden gość wepchał kobietę do stolika. Raczej za nimi nie przepadam i staram się ich unikać, nie zawsze z pozytywnym skutkiem. Generalnie z Alim było trochę inaczej, ale o tym później. Pierw cofniemy się do Bigi, gdzie poznaliśmy Omera, który doradził aby pojechać autokarem do Antalya ponieważ, środek kraju to nuda. Wcześniej zostaliśmy w jego rodzinnym mieście, które jest rzadko odwiedzane  przez turystów.  Do jego rodzinnego miasta wjechaliśmy popołudniu. Chcieliśmy znaleźć hostel żeby się wyprać. Swoją drogą rzadko korzystamy, preferujemy spanie w namiocie na tzw. dzikusa. Wybierając opcje na dziko trzeba od czasu do czasu wpaść do hostelu tylko po to aby ludzie nie musieli nas omijać. Ostatecznie tego hostelu nie odnaleźliśmy, za to nas zobaczył Omer. Ot standardowa sytuacja w tej części świata: Jedzie sobie taki podróżnik przez centrum i nagle ktoś podjeżdża lub zatrzymuje delikwenta i zadaje serię standardowych pytań. Po całej prezentacji ten ktoś pyta czy nie potrzebujemy pomocy po czym zaprasza nas do siebie. Dalej sprawy  potoczyły się bardzo szybko i po około 10 min siedzieliśmy u jego dziadka pijąc czaj i niczego nie rozumiejąc z toczącej się dyskusji. W żadnym wypadku nie należy się przejmować, to nic. Kalambury zna większość ludzi. 

Do Antalya przyjechaliśmy rano. Później poznaliśmy Aliego. Jak z większością nawoływaczy i jego chcieliśmy uniknąć, ale to cena nam odpowiadała więc zostaliśmy. Dzień później siedzieliśmy już w jego domu. Zostaliśmy na pięć dni. Okazało się, że poza szefowaniem posiada niezłą kolekcje rowerów oraz sam podróżuje. W listopadzie chce odwiedzić Arabie. Czuliśmy się jak u siebie w domu. Klucze do własnej dyspozycji, własne pokoje i fakt, że możemy zostać tak długo jak tylko chcieliśmy. Niestety nam droga na takie coś nie pozwala i musieliśmy wyjechać chociaż, z miłą chęcią zostalibyśmy na dłużej...na długo dłużej. W domu panował klimat easy going and relaks o czym cały czas przypomniał gospodarz. To tutaj poznałem smak Rakke - narodowego alkoholu tureckiego. Odkryłem, że w niektórych restauracjach ceny mają różne oblicza i w pubach nie zawsze siedzi się przy piwie. 
u Aliego.

Wieczorem na mury starego miasta okalającego wybrzeże dawniej pełniącego funkcję obronną. 
Dziś ludzie przychodzą popatrzeć na zachód słońca, chowający się zza tutejsze pasmo Taurusu. Jest mnóstwo przyjezdnych z różnych części globu. Są wśród nich Chińczycy, Japończycy, Marokańczycy, a nawet Brazylijczycy. Mnóstwo zakochanych siedzą podziwiając romantyczną chwile. Ktoś sprzedaje róże albo fajki, tu i ówdzie różni kuglarze próbują nabrać naiwnych turystów na swoje tanie sztuczki. Był taki jeden - miejscowy szmugler. Spotykaliśmy go zawsze o podobnej porze. Raz na owym placu innym razem w centrum. Przynosił ze sobą piłkę i trzy butelki wypełnione do połowy wodą. Te butelki tworzyły wierzchołki trójkąta, piłka miała je zwalić, płacił 20 lir tureckich. Znalazło się kilku takich, kopali, ustawiali pod różnym kątem, ale zawsze przegrywali. Później zobaczyliśmy, że butelki zawsze ustawiane są wokół piłki tak aby nie dotykały ścianek. Raczej nie możliwe. Po za nim był również człowiek o posturze Tyriona Lanistera, który zabawiał dzieciaki świecącymi zabawkami oraz swoją posturą. Dzieciaki się śmiały, figlowały razem z nim, a później naciągały biednych rodziców. Całą tą zgraje co jakiś czas przepędzała "zabita" po naszemu straż miejska. Lecz kiedy z pola widzenia znikali stróże prawa, cała zabawa zaczynała się od początku.  Poza turystami miejscowe cwaniaki  z żelem na głowie i obcisłych portkach, patrzą spod byka to w jedną to w drugą stronę z wysoko podniesionym czołem. Przechadzają się to tu, to tam, próbując wyrwać przeważnie europejskie laski. To znów inni - też miejscowi, jeżdżą na skuterach, pajacując przed grupką chichoczących nastolatek. Młode wytatuowane bez hedżabów na głowie za to z papierosem w dłoni, wsiadają i odjeżdżaj natomiast, te z hedżabem nie wsiadają. Elegancko ubrane zazwyczaj noszą długie suknie koloru przeważnie czarnego zakrywające kostki. Z dostojną gracją podchodząc do muru poruszając się w grupie podobnych sobie dziewczyn , od czasu do czasu zerkając na chłopców, zachowując przy tym ustalony wcześniej dystans. 
Za górami słońce dawno już się schowało. Jeszcze ostatnie promienie rzucają nieśmiało resztki światła tworząc na niebie kolorowy spektakl. Mury opustoszały. Zostają nieliczni i Ci którzy robią zdjęcia. Cała reszta siedzi już w pubach albo wróciła do domu....
widok na pasmo Taurusu i zatokę

Po pięciu dniach zabawy i odpoczynku dojechaliśmy do miasta S.*, gdzie zatrzymaliśmy się u S.*
To tam po raz pierwszy w życiu ujrzałem co robią nauczyciele w wolnym czasie. S. podczas sprzeczania się z sąsiadką, spostrzegłem, że jest pijany. A. był nie lepszy - również nauczyciel

[To już w mieszkaniu bez sąsiadki, została na polu**]
Na podłodze pełno butelek. Gorbaczow na stole jeszcze otwarty, wrócił do lodówki. Z niej wyszły browary, to tak na rozgrzewkę. Wcześniej na stole pojawiła się zupa. Widocznie S. wiedział, że z pustym żołądkiem dzień mógłby skończyć się wcześniej. 
Na balkonie stałem z A. w dole słychać sąsiadkę, nie jest zadowolona. Po chwili wrócił S. z reklamówką pełną patyków - to rozpałka do grilla, przekonałem się chwile później. 

Wszechstronność S. była zaskakującą. Poza nauczaniem w podstawówce, potrafi w ciekawy sposób przygotować różne posiłki. Skrzydełka z kurczaka wrzucił do miski, nalał oleju, posypał przyprawami, wymieszał wszystko rękami co jakiś czas podnosząc jakąś nóżkę z ziemi. Smakowało wyśmienicie i nie jest to ironia. 
Rano w mojej buzi pojawiła się Sahara. Na szczęście obok łóżka znalazłem oazę o znanej na całym świecie nazwie - coca cola. 
Po dwóch dniach wróciliśmy na drogę...


****

Na głównej ulicy przecinającej Trabzon, niedaleko centrum, około 8 rano, kierowca autobusu zatrzymał swój pojazd i grzecznym aczkolwiek stanowczym głosem oznajmił, że to już terminal i żebyśmy spieprzali, Najlepiej tam gdzie pieprz rośnie. 
Dzień wcześniej w Nevsehir, kupiliśmy bilety zdecydowanie przyśpieszając naszą podróż. Prawdę mówiąc to do końca nie jest tak, że jedziemy bez limitu czasowego. Musimy liczyć się z tym, że pewne wizy mają przedział czasowy, w którym musimy się zmieścić. Weźmy taki Iran - 30 dni nie więcej, dodatkowo musimy podać dokładną datę wjazdu. W naszym przypadku nie jest to wcale takie proste. Należy obliczyć przybliżoną liczbę kilometrów, a następnie podzielić to przez średnią z jaką się poruszamy plus dodać te dni, w których liczba kilometrów wyjdzie zero. w podróży nie jest to takie proste, bo nigdy nie wiadomo co wydarzy się jutro, nie mówiąc już o tym co będzie za dwa miesiące. Jest jeszcze warunek pogodowy, którego nie należy lekceważyć zwłaszcza jeżeli na rozkładzie są wysokie góry. Może się okazać, że zima, że w palce szczypie, a miało być tak pięknie i kolorowo. Dla nas takie detale są ważne, więc siłą rzeczy musieliśmy przyśpieszyć,

Dochodziła siódma rano. W ostatniej chwili ujrzałem tablice - Trabzon 60 km, by po chwili odlecieć w eter. Ta błoga chwila trwała do momentu aż poczułem szarpnięcie i usłyszałem głos kumpla - wysiadamy.  - Co Ty pierdolisz, zdążyłem mu odpowiedzieć, spoglądając na główną drogę. Będąc w kompletnym odrętwieniu, zebrałem się i jeszcze w autobusie zobaczyłem na chodniku połowę mojego sprzętu. Przypuszczałem, że to musi być Trabzon ale sądziłem, że takie duże miasto powinno mieć większy terminal. Ponownie pomocną dłoń okazał Omer, załatwiając nam miejscówkę w Trabzonie. Po pięciu dniach byliśmy w Gruzji, w Batumi u Temura. 




****

Lubię tą cisze po usłyszeniu odpowiedzi, kiedy ludzie pytają, a gdzie my to sobie jedziemy i generalnie to po co. Wtedy po takiej ciszy przeważnie słyszymy ahhh eee, uhmmm, hahaha albo inne wydobywające się dźwięki nie przypominające ludzkiego głosu. Pani Gruzinka sprawdzająca nasze paszporty dotychczas przebiła wszystkich...
Podałem swój paszport (nigdy nie wiem co się stanie na przejściu, więc lekko się denerwuje). Pani spojrzała na paszport, to na mnie, na rower, ponownie wlepiła swój wzrok w paszport, ponownie spojrzała w moje oczy i jak gdyby zdezorientowana, nie pewna swego pytania. 
Ostatecznie zapytała :"Sewrin Where are you going". No więc odpowiedziałem....Spojrzała jeszcze raz czy aby na pewno ma do czynienia  z kimś normalnym i po dłuższej chwili przepełnionej ciszą,..machnęła ręką i oddała mój paszport...Grześka o nic już nie pytała. Później zastanawiałem się jak ta babeczka zareaguje sprawdzając paszport Yasafara jadącego do RPA....:) 


przypisy:
* - dbając o dobre imię gospodarzy, autor ocenzurował miejsce oraz imiona osób. 

wychodzić na pole - Zwrot używany głównie w Małopolsce oznaczający wychodzenie na zewnątrz albo na dwór. 

miałem okazje pracować jako press na Tour de Turke.



uwielbiam sklepy z antykami

na starym mieście w Antalya


sklepy z dywanami są bardzo popularne w krajach muzułmańskich








w Side między ruinami.


Ak Denizi

dzieciaki zawsze chętne do pozowania




Już w następnej części zabiorę Was do górzystej Gruzji i oprowadzę po górach oraz zapoznam z kulturą Swanów.

3 komentarze:

  1. Widać nie zdążyliście mi wszystkiego opowiedzieć na naszym wspólnym biwaku w Gruzji! Z tego krótkiego wycinka Turcja dalej brzmi ciekawie - może po prostu przyciągacie dobrą przygodę :) Pozdro!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz takie opowieści to góra na kilka dni i jeszcze pewnie coś by umknęło. Swoją drogą Gruzja też jest nie lepsza pod tym względem i ta cza - cza....

    OdpowiedzUsuń
  3. Powodzenia w dalszej podróży chłopaki bardzo fajne wpisy i zdjęcia :) Trzymajcie się z niecierpliwością czekamy na was :). Trzymajcie się chłopaki dasz rade kuzynie Grześku :).

    OdpowiedzUsuń